Poród bez lukru
Ostatnio wspominam sobie ciążę i poród. To pierwsze bardzo miło, to drugie już mniej. Poród nie jest taki straszny jak go malują i nie chcę tu nikogo straszyć, ale mój akurat był ciężki. Przez mięśniaki wszystko okropnie bolało. Cała impreza trwała 17 godzin od pierwszego skurczu. Pamiętam, jak mając mniej więcej dwie trzecie ciąży za sobą, postanowiłam zainteresować się, jak wyglądają te sławetne skurcze porodowe. Wszędzie pisali: „jak je dostaniesz, to je rozpoznasz, nie ma bata”. Oczywiście po przeczytaniu tego w głowie zawsze powstawało pytanie: „a jeśli jednak nie?”. Kurczę, czemu nikt nie może po ludzku napisać, jak to jest, tylko każdy musi zgrywać ważniaka? Teraz już wiem, jak to jest. I powiem tak: nie ma bata – jak je dostaniesz, to rozpoznasz. Nie da się ich pomylić z niczym innym. Nie da się przegapić. Kiedy się zaczęły (w środku nocy), nie dałam rady już zasnąć. Ani nawet przespać się między skurczami, bo zdarzały się średnio co 10-7 minut. Noc spędziłam siedząc na piłce z głową opartą na złożonych na łóżku przedramionach. Na plecy położna miłosiernie zarzuciła mi kołdrę. Rano byłam nieprzytomna.
Zmęczenie odegrało ważną rolę w moim porodzie, więc i o tym wspomnę. Zaczęłam rodzić w nocy z 4 na 5.10. 3.10 wstałam bardzo wcześnie rano. Potem w nocy z 3. na 4. bardzo mało spałam i wstałam wcześnie rano, żeby pojechać na ktg do szpitala, które było umówione już wcześniej. W szpitalu, zamiast odespać, postanowiłam (tykwa buraczana jedna!) poczytać i pogadać z babeczką z sali. Kiedy więc nadszedł ranek 5.10 byłam już wykończona. A urodziłam dopiero o 15:30. Także dobra rada dla pierworódek: spać, spać, spać! Spać jak najwięcej, baby!
Obiecałam sobie wcześniej, że nie będę się darła jak te wszystkie kobiety na filmach. Nie dość, że wstyd to jeszcze nie mogłam jakoś wyobrazić sobie, że da się jednocześnie krzyczeć i skutecznie przeć, bo do obu rzeczy potrzebna jest przecież przepona. Okazało się, że się da. T oznaczy da się robić obie rzeczy na raz. Już w czasie skurczy jęczałam głośno, co, prawdę mówiąc, bardzo mi pomagało. Potem dowiedziałam się od położnej, jak prawidłowo oddychać. Chciałam jej powiedzieć w prostych żołnierskich słowach, gdzie może sobie wsadzić to oddychanie, ale dodała, że to pomaga dotlenić dziecko w trakcie skurczu, więc zacisnęłam zęby i robiłam, co kazała. Ból był zresztą wszędzie. Skurcze bolały. Badanie rozwarcia bolało. Poruszanie się bolało. Siedzenie bolało. Cały czas miałam wrażenie, że chce mi się siku. Chciało mi się potwornie pić, ale nie wolno mi było pić tyle, ile chciałam. Było mi na zmianę zimno i gorąco. Chciało mi się wymiotować i kilka razy się nie pohamowałam. Chciałam, żeby wszystko już się skończyło. A tu jak na złość: „Pani doktor te skurcze to jeszcze słabiutkie są… Trzeba czekać na silniejsze”. To mogą być jeszcze silniejsze? I jak to słabiutkie? Jakie słabiutkie do jasnej choinki?! Zróbcie coś, żeby to się skończyło, no zróbcie coś! „Damy pani kroplówkę z oksytocyną. To powinno wzmocnić skurcze i przyspieszyć akcję porodową”. Co? Jeszcze wzmocnić? Chciało mi się płakać. Biedny M. nie wiedział, co zrobić. I nie było niczego, co mógłby zrobić. Jedyne czego potrzebowałam – żeby przy mnie siedział, podawał wodę i ogrzewał przytulając – już robił. W momencie kiedy usłyszałam: „No, nie ma na co czekać, bierzemy ją na fotel”, nie musiałam się zastanawiać, czy chcę, żeby został przy porodzie, czy nie. Moja reakcja była instynktowna, odruchowa, nieodwołalna i absolutnie słuszna. Powiedziałam stanowczo, choć spanikowanym głosem: „M. wyjdź!”.
Nareszcie nadszedł ten moment, który oznaczał koniec mojej męki i początek mojego bezbrzeżnego szczęścia. Wody odeszły mi w trakcie któregoś badania rozwarcia, więc rodziłam „na sucho”. Skurcze wciąż były za słabe, ale ostatecznie trzeba było brać to, na co pozwoliły mięśniaki, bo był już najwyższy czas. Pani doktor i położna były bardzo, bardzo, naprawdę bardzo pomocne. Mówiły jasno, głośno, wielkimi literami, dodawały otuchy, powtarzały, że świetnie sobie radzę i generalnie widziałam, że panują nad sytuacją, nawet kiedy zrobiło się gorąco. A zrobiło się, kiedy okazało się, że główkę już wprawdzie widać, ale nie daję rady wypchnąć dziecka własnymi siłami. Skrajnie wyczerpana, z tymi okropnymi, mięśniakami po prostu nie miałam możliwości tego zrobić. Jakże mi było później wstyd i przykro! Czułam się jakbym zawiodła jako kobieta. Coś z czym radzą sobie miliardy kobiet, coś do czego zostałyśmy stworzone – ja tego nie potrafiłam. Okropne uczucie. Wracając do akcji – lekarka widząc, że sobie nie radzę, położyła się z impetem całym ciężarem na mojej przeponie. Pociemniało mi w oczach i zabolało jak sto pięć, ale myślałam tylko o tym, żeby jej się udało! Nie udało się. Główka Kitki to się pojawiała, to chowała w kanale rodnym. Usłyszałam zaniepokojony głos, nie pamiętam już czyj, mówiący, że dziecko nie daje rady wyjść i że już jest niedotlenione.
I wtedy dotarło do mnie najgorsze zdanie, jakie do tej pory usłyszałam w całym moim życiu: „Tętno dziecka spada”.
Nie miałam nawet siły, żeby się rozpłakać. A może nie miałam czasu. Albo po prostu byłam tak przerażona, że zapomniałam o płakaniu. Pamiętam, że włosy stanęły mi dęba i pisnęłam histerycznie: „Jak to spada?!?! Co się dzieje?!”. Lekarka uspokoiła mnie, że to nic takiego, ale i tak odchodziłam od zmysłów. Ostanie, co przebiło się przez falę zmęczenia, bólu i podanego nagle znieczulenia to rozważania, czy robić cesarskie cięcie. Potem odpłynęłam w niebyt.
W świecie Dolarganu wszystko wydawało się nierzeczywiste. Pamiętałam, że coś jednak było rzeczywiste i usilnie starałam się przypomnieć sobie, co konkretnie. Było to o tyle trudne, że znajdowałam się w komputerze, a tam, jak wiadomo, wszystko jest wirtualne. W mojej wielkiej i ciężkiej głowie – gdziekolwiek się znajdowała – zaświtała myśl, że niedawno chyba wyszłam za mąż i to zdawało się być realne. Uczepiłam się desperacko myśli, że zmieniłam przy tym nazwisko. Nie mogłam sobie wprawdzie przypomnieć ani starego, ani nowego, ale wiedziałam, że tak było. Trzymałam się tej myśli najmocniej, jak mogłam, ale skupienie się uniemożliwiały mi przesuwające się wokół mnie głowy (tak, same głowy), które brzęczały jak rój natrętnych much. Byłam przekonana, że nie są prawdziwe, więc starałam się zamknąć oczy, żeby ich nie widzieć i skupić się na tym najważniejszym, ale to mi się nie udawało. Nagle dotarło do mnie, że nic nie jest prawdziwe! Że nigdy nie wyszłam za mąż, że nie mam żadnej rodziny ani domu i że cały świat tak naprawdę nie istnieje i ja tak samo. Tak mnie przeraziło to odkrycie, że trochę wytrzeźwiałam. Zrozumiałam, że wszystko jest prawdziwe, co bardzo mnie uspokoiło. Miałam wprawdzie problem ze zlokalizowaniem ust, ale okazało się, że i tak dałam radę zadać położnym sto milionów pytań: „Już urodziłam? Naprawdę, tak szybko? Zdrowe? I co, jest dziewczynka? A zdrowa? To dobrze. Ale już urodziłam, tak? Ale na pewno z dzieckiem wszystko w porządku? Nie oszukujecie mnie? A ile waży? A ile mierzy? Taka duża? I ja ją urodziłam? Ale zdrowa, tak? A dziewczynka czy chłopiec? Ale zdrowa? A ile waży i mierzy?”. Nade mną przesuwały się białe kwadraty, a co jakiś czas oślepiała mnie jasna kreska. Później zdałam sobie sprawę, że był to sufit korytarza szpitalnego. Bardzo się zdziwiłam, kiedy wokół zapanował przyjemny półmrok. Odzyskiwałam kolejne zmysły w piorunującym tempie. Wszystko już działało oprócz wzroku, bo wciąż przedmioty i ludzie wokół drgali z nieprzyjemnie wysoką częstotliwością. Nagle usłyszałam głos męża, mamy i teściowej. Poczułam ciepłą rękę M. na policzku czy na głowie. Ponownie zalała mnie fala ulgi, że wszyscy istnieją naprawdę. A potem teściowa położyła koło mnie mój Największy Skarb. I poczułam, że chyba serce pęknie mi z nadmiaru miłości. Wykrztusiłam wzruszona: „Piękna… cudowna…”. Mój Skarb nagle odpłynął gdzieś do góry. Zrozumiałam, że to teściowa ją zabrała, żeby odnieść z powrotem na salę dla noworodków. Najpierw ogarnął mnie gniew. Chciałam wstać i odebrać jej moje dziecko, ale dotarło do mnie, że absolutnie nie jestem w stanie się nią zająć, ani nawet utrzymać na łóżku. Zalała mnie potężna fala senności. Chyba było to po mnie widać, bo zobaczyłam uśmiechniętego od ucha do ucha M. i usłyszałam jak mówi czule: „Prześpij się trochę”. Nie chciałam spać, ale nie byłam w stanie z tym dłużej walczyć. Wybełkotałam więc tylko: „Ale będziesz tu kiedy się obudzę?”. „Będę” – obiecał. Odpłynęłam w nicość.
Później wyjaśnili mi co się stało, kiedy ja hasałam beztrosko po dolarganowych łąkach. Kitka była niedotleniona od zabawy w chowanego w kanale rodnym, ja wyczerpana, a poza tym mięśniaki tak blokowały skurcze, że i tak nie dałabym rady sprowadzić jej na ten świat samodzielnie. Na cesarkę było za późno, poza tym od początku była ryzykowną opcją. Również ze względu na mięśniaki. Ostatecznie skończyło się na użyciu kleszczy. Pani doktor, doświadczona w używaniu tego przerażającego narzędzia, ulokowała je w odpowiednim miejscu – wolę sobie tego nawet nie wyobrażać – zaparła się nogą o fotel i pociągnęła jak stary muł. Kitka wystrzeliła jak z armaty. Urodziła się z lekkim niedotlenieniem, ale po kleszczach nie został jej żaden ślad. Naprawdę miałyśmy obie szczęście, że poród przyjmowała ta wspaniała lekarka.
Elżbieta K.
Źródło zdjęcia: Chroma Stock
Jesteś nielukrującą mamą?
Skorzystaj z formularza www.dobra-mama.pl/mama-nie-lukruje i prześlij nam swoje teksty, a być może któryś z nich zostanie wybrany TEKSTEM MIESIĄCA, który nagrodzimy upominkiem, opublikujemy w naszym magazynie i na stronach internetowych.