Był 2015 r. Zima powoli zaczynała dawać o sobie znać. Właśnie wtedy na teście ciążowym pojawiły się dwie kreski. Nie śpieszyliśmy się z rozsyłaniem tej wiadomości po całym świecie. Stopniowo jednak ta radosna nowina zaczynała docierać do coraz większego grona odbiorców. Reakcje były bardzo pozytywne: “Ale super! Będziecie mieć dzidziusia!”, “Powiększy wam się rodzina! Cieszę się razem z Wami!”, “Ale szybko wam się udało!”. Z biegiem czasu komentarze zaczęły przybierać zupełnie inny charakter: “Cieszcie się sobą, póki jeszcze możecie!”, “Korzystajcie z życia, bo potem to wam się zacznie!” Ale że co się zacznie?!
O tym, że chcemy mieć dziecko, wiedzieliśmy jeszcze długo przed naszym ślubem. Powiększenie rodziny było naszym wspólnym celem i chcieliśmy go osiągnąć najszybciej jak tylko się da. Udało się. Cóż… wygląda jednak na to, że zrobiliśmy sobie na złość. Zachciało się nam dziecka i pozbawiliśmy się czasu, kiedy moglibyśmy cieszyć się sobą. Skąd jednak ta pewność, że właśnie to „cieszenie się sobą” byłoby tym, co przyniesie nam szczęście?
Wmawianie młodemu małżeństwu, które ŚWIADOMIE zdecydowało się na powiększenie rodziny, że oto właśnie ich szczęśliwe życie dobiega końca, jest dla mnie kompletnie nie na miejscu. Mam wrażenie, że takie stawianie sprawy wynika z przewrotnej polskiej natury, której tak bardzo nie cierpię. Przytrafiło Ci się coś dobrego, co sprawia, że czujesz, jak przepełnia Cię szczęście? To nic! Za chwilę znajdzie się ktoś „życzliwy”, kto sprowadzi Cię na ziemię. Nie dość, że zrobi z Ciebie wariata, który cieszy się, choć nie ma z czego, to jeszcze udowodni Ci, że to on – człowiek, w życiu którego nie wydarzyło się zupełnie NIC – jest w lepszej sytuacji od Ciebie.
Pomijając chore polskie realia, postanowiłam zgłębić temat, o co chodzi z tym całym: „teraz to wam się zacznie!”. A nuż jest coś na rzeczy. Z całego morza informacji udało mi się wyciągnąć jeden sensowny wniosek – dziecko jest prawdziwą próbą dla związku. Zabrzmiało groźnie. Nigdy wcześniej nie myślałam o dziecku w takich kategoriach. Powiększająca się rodzina była dla mnie naturalną koleją rzeczy, następnym etapem udanego związku. A tu nagle jakaś próba?!
Nieco ponad pół roku temu A. pojawiła się w naszym życiu. Próba naszego związku trwa. I co? Nie da się ukryć… tęsknię za mężem. I to bardzo!
Szczypta egoizmu matki na urlopie
Urlop macierzyński z urlopem – w dosłownym tego słowa znaczeniu – nie ma nic wspólnego. To praca na pełnym etacie z wliczonymi na stałe nielimitowanymi nadgodzinami. Praca jak praca. Są takie dni, które mijają szybko i przyjemnie, a są i takie, które wloką się niemiłosiernie. Tej drugiej opcji najczęściej towarzyszy marudzenie z byle powodu, płacz ze zmęczenia, czyli największa zagadka dziecięcej natury – płacze, bo jest zmęczone, ale nie zaśnie, bo płacze, buczenie, które w przypadku naszej A. jest uniwersalną metodą na wyrażenie wszelkich negatywnych emocji, piszczenie ze złości i wiele innych fantastycznych dźwięków, które sprawiają, że po kilkugodzinnej audycji mózg matki zamienia się w galaretę. Tak. W te dni bardzo tęsknię za mężem. Kiedy wszelkie metody „naprawienia” dziecka zawodzą, a poza ciągłym tuleniem, noszeniem i wymyślaniem kolejnych zajmujących rozrywek nie udaje się zrobić zupełnie NIC innego, pozostaje mi jedynie z zegarkiem w ręku wyczekiwać powrotu męża do domu. Wtedy każde 5 minut opóźnienia lub SMS o radosnej treści: „Stoję w korku” sprawiają, że jestem bliska eksplodowania. Ale czekać warto, bo wraz z mężem do domu wkracza ogromna ulga. Wtedy uświadamiam sobie, że nie marzę o żadnym księciu na białym koniu. Wystarczy po prostu odpowiedzialny ojciec, który choć na chwilę zabierze mi z rąk marudzące dziecko.
Bo bez taty to już nie to samo!
Dawne „MY” przestało istnieć. Kiedyś oznaczało po prostu „ja i ty”, teraz zamieniło się w 3-osobową rodzinę. Choć podczas każdego urlopu – tego macierzyńskiego też – wszystkie dni wyglądają podobnie, to mimo wszystko z niecierpliwością czekam na każdy weekend. Uwielbiam, kiedy spędzamy czas razem, w komplecie. W ciągu tygodnia roboczego bardzo mi tego brakuje. Wspólne wieczory mijają tak szybko, że tak naprawdę nawet nie zauważamy, że spędzamy je razem. Dopiero w weekendy mamy okazję przekonać się, co oznacza stwierdzenie „rodzina w komplecie”. Kiedy jesteśmy wszyscy razem, wszystko staje się łatwiejsze. Dotyczy to zarówno tych całkiem prozaicznych spraw, kiedy nie trzeba gotować obiadu na raty, a każde wyjście z domu nie wiąże się ze szczegółowo opracowanym planem logistycznym, jak i tych o wiele ważniejszych. A. ma zaledwie pół roku, jednak już teraz da się odczuć, że naprawdę sobą jest dopiero wtedy, kiedy ma obok siebie i mamę, i tatę. Dobrze wie, że od przytulania i serwowania ciepłego mleczka jest mama, a z kolei wygłupy, zabawy i wspólne odkrywanie świata to bardziej działka taty. W razie potrzeby staramy się z mężem zastępować w naszych koronnych dyscyplinach, jednak niejednokrotnie zdążyliśmy się już przekonać, że takie zastępstwa na dłuższą metę się nie sprawdzają, a A. dobrze wyczuwa, kto jest mistrzem w swojej dziedzinie.
Potwierdzam. Teraz to nam się zaczęło! Nasz dawny związek nie istnieje. Teraz łączy nas jeszcze więcej – nasze Małe Wspólne Dzieło, a wraz z nim silniejsze niż dotychczas poczucie, że możemy na siebie liczyć. Tworzymy naprawdę zgrany tandem, który sprawia, że nasze trio jest po prostu szczęśliwe. Jeśli tak mają wyglądać próby związku, to chętnie zmierzę się jeszcze z kilkoma.
Pani Katarzyna F.
Źródło zdjęcia: Chroma Stock
Jesteś nielukrującą mamą?
Skorzystaj z formularza www.dobra-mama.pl/mama-nie-lukruje i prześlij nam swoje teksty, a być może któryś z nich zostanie wybrany TEKSTEM MIESIĄCA, który nagrodzimy upominkiem, opublikujemy w naszym magazynie i na stronach internetowych.